Tak, już wiemy, że 89. Gala rozdania Oscarów zapisze się w historii ze względu na niewyobrażalną gafę, jaka się podczas niej wydarzyła. I choć bardzo współczuję producentom „La La Landu”, którym niemalże wyrwano statuetki z rąk, to myślę, że wszyscy zniesmaczeni ilością oscarowych nominacji oraz storpedowaniem tegorocznych Złotych Globów przez to marne filmiszcze, oddychają z ulgą.
Miałam nadzieję, że „La La Land”
nie pobije rekordów podczas Oscarów i że nagrody w najważniejszych kategoriach
powędrują w inne ręce. Tak się częściowo stało, choć sześć nagród, w tym za
reżyserię oraz główną rolę kobiecą, to i tak bardzo dużo dla tego banalnego,
płytkiego i kompletnie pozbawionego wdzięku obrazu, na dodatek nudnego jak
flaki z olejem. W tym filmie tak kompletnie nic się nie dzieje, że po
pierwszych kilkunastu minutach miałam ochotę zapaść się w głębię mojego fotela
i po prostu spożytkować ten czas na sen, którego ostatnio bardzo mi brakuje.
Historia jest… nie, przepraszam, tu w zasadzie nie ma historii, albo jest
podobna do tych, jakich już setki pokazało nam kino, ścieżka muzyczna przemyka
niezauważona, jakby miała być tłem a nie głównym bohaterem i w efekcie ani
jeden fragment nie zostaje w pamięci na dłużej. A dialogi, nawet jak na z
zasady lekko przerysowany gatunek, są sztuczne i drażniące. Och tak, kostiumy i
scenografia zostały wykonane z niezwykłą precyzją, ale ile można patrzeć na
zwiewne sukienki Emmy Stone i stare amerykańskie samochody?
Nie, nie jestem przeciwniczką musicali.
I tak, uważam się za romantyczkę (a wszak dla romantyków, według słów Ryana
Goslinga z pierwszych momentów filmu, jest właśnie „La La Land”). Lubię też
Emmę Stone i Goslinga, a filmy muzyczne wprost uwielbiam – jako dziecko
codziennie po powrocie ze szkoły włączałam, wówczas jeszcze na kasetach
VHS, „Deszczową piosenkę” na przemian z „Grease” i setki razy gapiłam się z
zachwytem na te same sceny. Ale tu nie ma nic – ani fabuły, ani widowiska, ani
zapadającej w trzewia muzyki. Pojedyncza scena, na którą warto zwrócić uwagę, nakręcona perfekcyjnie, to taniec na autostradzie, mający miejsce w ciągu pierwszych pięciu minut. Na resztę spuśćmy zasłonę milczenia. Być może faktycznie jest to jedyny film, który rozbudził Amerykanach tęsknotę za
„starą, dobrą Ameryką” i w dobie prezydentury Donalda Trumpa muszą się jakoś
pocieszać, ale jeśli będą to robić w taki sposób, to mam nadzieję, że kino w
najbliższym czasie nie umrze.
Casey Affleck i Lucas Hedges |
Zaskoczona jestem małą liczbą nagród dla „Przełęczy ocalonych” Mela Gibsona – to jedna z tych patetycznych opowieści,
które przecież Amerykanie uwielbiają i wydawałoby się, że ten film ma dosłownie
wszystko, by zgarnąć którąś z ważniejszych statuetek, nie tylko w kategoriach technicznych.
Jest tu i II wojna światowa i wybitny bohater, którego heroizm nikogo nie
pozostawia obojętnym, i wielkie widowisko, a w dodatku historia ta wydarzyła się
naprawdę. Nie jest to do końca moja estetyka – film jest bardzo brutalny, a
okrucieństwo wojny pokazano niezwykle naturalistycznie, z wiernym oddaniem
szczegółów jednej z najkrwawszych bitew w historii XX wieku. A jednak nie
wystarczyło to na więcej niż Oscary za najlepszy montaż i efekty dźwiękowe.
Jedną, jedyną techniczną nagrodę zdobył także nominowany w ośmiu kategoriach „Nowy
początek” – oryginalny film
science-fiction. Ale być może jest to właśnie „tylko” film sci-fi i nic więcej,
przyznam, że choć doceniam nowatorskość tej historii i sposób jej prowadzenia - skondensowane napięcie, dawkowane powoli, w małych porcjach - to nie dostrzegłam w tym
filmie niczego wybitnego.
Tym bardziej się cieszę, że wciąż
mam przed sobą obejrzenie kilku zaległych filmów spośród tegorocznych zwycięzców. Czeka na mnie między innymi „Moonlight”, który namieszał
najwięcej.