czwartek, 26 listopada 2015

Wszechobecna Świnka, czyli książeczki z Peppą

Kiedy moja córka skończyła półtora roku, do naszego domu na dobre wkroczyła Świnka Peppa. Nie mam nic przeciwko temu, bo ta sympatyczna, różowa mądrala to idealna postać, żeby tłumaczyć świat takim maluchom.

Historyjki o Peppie i jej rodzinie oraz przyjaciołach zna chyba każdy, kto ma dzieci. Kreskówkę można oglądać w wielu krajach, przetłumaczono ją na różne języki i wyróżniono nagrodą BAFTA dla najlepszej animacji. Nic dziwnego - krótkie pięciominutowe filmiki potrafią trafić w sedno dziecięcych problemów i dziecięcego postrzegania świata. 


Za popularnością Peppy idzie oczywiście cały przemysł gadżeciarsko-zabawkowy, gazetki, naklejki, artykuły plastyczne, ubrania - wszystko z wizerunkiem Świnki. Wszystko po to, aby od rodziców uzależnionych od bajki dzieciaków wyciągnąć trochę pieniędzy... No dobrze, ale są też książeczki z Peppą, które nie są bardzo drogie (niecałe 7 zł), a chyba warto je kupować, bo zawarte w nich treści są tak samo łatwo przyswajalne dla małego słuchacza, co krótkie filmy.


Mało tego -  na niewielu (około 9-10) stronach na ogół przedstawiają tę samą historię, którą dziecko zna już z bajki, a jak wiadomo - dzieci najbardziej lubią to, z czym są już zaznajomione. Historyjki napisane są prostym tekstem, bez zbędnego rozwlekania, czy dłuższych opisów, tak aby nawet najmłodsi byli w stanie przez chwilę skupić się na książeczce. Do tego są duże i wyraziste obrazki, namalowane tą samą charakterystyczną kreską. Rewelacja! Dlaczego? Bo to jest właśnie najlepszy start do tego, żeby wciągnąć dziecko w czytanie. Jest duża szansa na to, że jeśli dziecko pozwoli sobie przeczytać w całości te historyjki, to także później płynnie będzie chciało przejść do innych książeczek i zaciekawią je być może szersze i bardziej skomplikowane treści.


Naprawdę, z reguły jestem przeciwna budowaniu całego przemysłu wobec bajki telewizyjnej, ponieważ licencjodawcy często wykorzystują popularność kreskówek do tego, aby wciskać odbiorcom chłam. Ale jest parę wyjątków, które z pewnością pojawią się na moim blogu. Tutaj też nie mam się do czego przyczepić. No może jedynie do tego, że tłumacz współpracujący z wydawnictwem mógłby tłumaczyć imiona postaci tak samo, jak są w animacjach, bo wciąż pojawiają się rozbieżności, które małym (i wymagającym) słuchaczom trudno wytłumaczyć.