poniedziałek, 25 stycznia 2016

I jak tu nie lubić J. K. Rowling?



„Harry Potter” jeszcze przede mną, bo syn, chociaż ogólnie zna tę historię (i właściwie trudno jej nie znać, w końcu na stałe weszła do kanonu kultury masowej), dopiero przymierza się do przeczytania pierwszej części serii. Chociaż doskonale rozumiem fenomen kilkutomowej opowieści o młodym czarodzieju, to zazwyczaj nieufnie podchodzę do autorów popularnej literatury w milionowych nakładach. Zwłaszcza, kiedy definitywnie zmieniają kierunek i target. Nie byłam więc pozytywnie nastawiona, kiedy sięgnęłam po pierwszą powieść dla dorosłych autorstwa J.K. Rowling. Na szczęście się pomyliłam.

„Trafny wybór” wciągnął mnie od pierwszych stron. Dlaczego? Bo to przenikliwy obraz współczesnej brytyjskiej prowincji, klimat który bardzo lubię. Akcja rozgrywa się w małym miasteczku Pagford, gdzie w sposób nagły i niespodziewany umiera Barry Fairbrother, członek lokalnej Rady Gminy. Oprócz tego, że jest to osobisty dramat jego żony, przyjaciół i podopiecznych, to w miasteczku rozpoczyna się istna wojna o to, kto zajmie jego miejsce w radzie. A stawka jest wysoka – właśnie ważą się decyzje istotne dla przyszłości  tego miejsca. Czy utrzymać przy życiu ośrodek pomagający uzależnionym, osobom z marginesu społecznego, za czym opowiadał się Barry, czy przekształcić atrakcyjny teren w hotel i spa? Z tą drugą opcją zgadza się część mieszkańców mających nadzieję na zarobienie dużych pieniędzy, m.in. para wpływowych staruszków, Howard i Shirley Mollisonowie. W ich rodzinie jednak nie dzieje się dobrze, a pełne hipokryzji relacje ujawnią się właśnie w trakcie gminnego sporu... zresztą rodzinnych sekretów jest tu znacznie więcej, bo powieść Rowling przeplata ze sobą wiele wątków, opiera się na historiach ludzi z różnych warstw społecznych, łączy drogi osób, na których życie będzie miał wpływ wybór nowego radnego. Powieść bezwzględnie obnaża słabości brytyjskiego systemu opieki społecznej, ale przede wszystkim ukazuje bezsensowność utrzymywania za wszelką cenę pozorów i politycznej poprawności, tylko po to by wpasować się w pewne przyjęte normy. Kiedy fasada pęka, poznajemy prawdziwe oblicza bohaterów... Książka ma swoją dość wierną ekranizację zrealizowaną przez BBC w formie trzyodcinkowego mini-serialu (w Polsce był pokazywany w HBO).

Ponieważ „Trafnego wyboru” nie mogłam się oderwać, tym chętniej sięgnęłam po kolejną powieść autorki, napisaną już pod pseudonimem Robert Galbraith. Rowling użyła tego zabiegu, żeby sprawdzić, jaki potencjał mają „nowe” nazwiska pojawiające się na rynku wydawniczym i przed ujawnieniem jej prawdziwych danych powieść sprzedała się w zaledwie kilku tysiącach egzemplarzy. Jak na rynek brytyjski, nie jest to efekt spektakularny, ale kiedy ujawniono, kto kryje się za tym kryminałem, sprzedaż oczywiście gigantycznie wzrosła. „Wołanie kukułki” to pierwsza część opowieści o prywatnym detektywie Cormoranie Strike’u, jednonogim weteranie wojennym, który próbuje się pozbierać po rozstaniu z ekscentryczną narzeczoną. Przypadkiem dostaje zlecenie rozszyfrowania sprawy tajemniczej śmierci nieziemsko pięknej i bajecznie bogatej modelki, Luli Laundry. Policja zakwalifikowała to zdarzenie jako samobójstwo, ale brat Luli nie wierzy w tę teorię i to właśnie on prosi o pomoc Strike’a.  W dodatku w agencji ledwie zipiącego finansowo Cormorana pojawia się pracownica agencji tymczasowej, Robin Ellacott, przydzielona tam omyłkowo. Początkowo obydwoje pałają do siebie niechęcią, ale śledztwo rusza pełną parą i Strike decyduje się zatrzymać  elokwentną asystentkę najpierw na tydzień, potem na kolejny… i tak rodzi się bardzo sympatyczny  i zgrany duet śledczy, który stanie się osią kolejnych kryminalnych powieści Rowling.

W „Jedwabniku” Robin i Strike wkraczają w świat wydawniczy. Prowadzą śledztwo w sprawie zaginięcia niezbyt poczytnego, ale za to lekko szurniętego pisarza, Owena Quine'a. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby wydawca zdecydował się nie zdradzać w okładkowej notce, że Quine został zamordowany, bo czytelnik powinien to odkryć sam, w miarę rozwoju akcji. Przypuszczam, że ujawnienie spoilera jest po prostu zabiegiem sprzedażowym - może więcej osób skusi się na brutalne zabójstwo niż na zaginięcie... Szkoda, ale mimo to kryminał czyta się nieźle, jeśli przymknąć oko na lekkie dłużyzny, błądzące po meandrach psychiki Strike'a. Rowling kreuje galerię barwnych postaci, tym samym rozszerzając krąg podejrzanych. A zainteresowanych unicestwieniem Quine'a może być wiele osób, bo pisarz nie przebierał w środkach i podobno lubił ujawniać fakty, które nie powinny ujrzeć światła dziennego... czytając "Jedwabnika" zastanawiałam się, jak wiele autorka zawarła w książce własnych doświadczeń - sukowata agentka, pisarz o rozbuchanym ego, mająca wysokie mniemanie o sobie autorka poczytnego bloga, zdolny, lecz zapijaczony redaktor... przy tym zestawie intryga kryminalna staje się dodatkiem, pretekstem pozwalającym zajrzeć w to zamknięte środowisko.

Przede mną leży kolejna część cyklu o Cormoranie Strike’u, która w Polsce ukazała się 13 stycznia. Wiem, że „Żniwa zła” powstały dość szybko, jak na powieść o tej objętości (co widać również po polskiej redakcji) i już po pierwszych stronach da się wyczuć pewną sztampę, jednak wiem, że nie oprę się tej historii i że z przyjemnością zajrzę do niej w chwilach relaksu. Tym bardziej, że to śledztwo jest dla Cormorana i Robin najbardziej osobiste i dotyczy ich samych - sporo tu retrospekcji, aluzji do prywatnego życia pary detektywów, rozterek i problemów z przeszłości. Miłośnikom "mięsistych" kryminałów może to się więc nie spodobać, ale cykl tych powieści stanowi poniekąd odskocznię od od mrocznych i ponurych historii skandynawskich, które uwielbiam, ale to inny rodzaj literatury. Krążący po ulicach Londynu jednonogi Strike, nie przypomina Wallandera, Harry'ego Hole'a ani Rebeki Martinsson, może tylko jak oni jest nieco przetrącony emocjonalnie. Reszta to już zupełnie inna bajka. Bajka, którą po prostu bardzo dobrze się czyta.

J.K. Rowling "Trafny wybór" wyd. Znak
Robert Galbraith (J.K. Rowling) "Wołanie kukułki" wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie
Robert Galbraith (J.K. Rowling) "Jedwabnik" wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie
Robert Galbraith (J.K. Rowling) "Żniwa zła" wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie

środa, 20 stycznia 2016

The Big Short

Kulisy światowego kryzysu ekonomicznego widziane oczami osób, którym udało się go przewidzieć.

Christian Bale jako doktor Mike Burry
Christian Bale zazwyczaj grywa świrów. Tak jest trochę i tym razem, chociaż doktor Mike Burry to po prostu genialny analityk, nieco autystyczny i nieprzystosowany do życia społecznego szef funduszu inwestycyjnego. Ale to właśnie on wpada na pomysł, aby przeanalizować obligacje bankowe oparte na kredytach hipotecznych (CDO) i zauważa, że w pozornie bezpiecznym i atrakcyjnym instrumencie finansowym kryje się mnóstwo niespłacalnych kredytów. Hossa na rynku nieruchomości trwa w najlepsze, nikt oprócz Burry’ego nie zagłębia się w skład obligacji, a banki zarabiają coraz więcej na obrocie nimi. Pęknięcie bańki inwestycyjnej jeszcze wtedy nie wydaje się możliwe. Przypadkowo na podobny trop wpada inwestor giełdowy Mark Baum, podjudzany przez wyrachowanego bankiera Jareda Venetta. Z boku śledzimy także dwa młode wilki, Charliego i Jamiego, próbujących wybić się na Wall Street, którzy obrali tę samą drogę, wspomagani przez starego wygę, Bena Rickerta, angażującego się wyłącznie w sprawy mogące wywołać u niego większe emocje niż uprawa nasion.

Czy można na tym zarobić? Można, a jakże, inwestując w tzw. CDSy, czyli ubezpieczenia niespłaconych kredytów, ale oczywiście oprócz bohaterów przedstawionej historii, nikt nie wierzy, że przyniesie to jakikolwiek zysk. Inwestorzy Burry’ego szaleją z niepokoju, targani chęcią szybkiego zarobku, bez wykładania grubych milionów na instrumenty, które według nich skazane są na niepowodzenie. My jednak, patrząc z perspektywy czasu,  już wiemy, że zysk jest pewny…

Nawet jeśli nie macie do czynienia z rynkiem finansowym na co dzień (ja nie mam), a przyczyny światowego kryzysu nadal wydają wam się nie do końca jasne, ten film je przybliża. Chociaż akcja toczy się bardzo wartko, a sceny przeplatają się jak w kalejdoskopie, twórcy „The Big Short” próbują wytłumaczyć zawiłości transakcji w sposób łopatologiczny i to kilkakrotnie – na ekranie pojawia się na przykład sam Anthony Bourdain porównując instrumenty finansowe do zupy ze średnio świeżego halibuta, czy ponętna blondynka w pianie, z kieliszkiem szampana w dłoni, tłumacząca własnym językiem sedno przeprowadzanych transakcji. Fabuła często przeskakuje z jednego wątku na inny, po drodze wtrącane są retrospekcje, a to z kolei miesza się z definicjami używanych określeń i skrótów finansowych, a także ze zdjęciami będącymi ilustracją współczesnego życia Amerykanów. Chwilami film staje się jazdą bez trzymanki, ale czy nie tak właśnie funkcjonuje Wall Street?

Zagadnienia przedstawione w filmie nie dotyczą jednak tylko ludzi z Wall Street, bo choć świat finansów i bankowości może różnić się detalami w poszczególnych krajach, to najczęściej opiera się na podobnych mechanizmach. Ktoś, kto umiał wyjść poza schemat pewnego podejścia do zarabiania pieniędzy i myśleć dalekowzrocznie, mógł naprawdę na kryzysie zbić małą fortunę. Wystarczyło przecież tylko starannie przeanalizować kredyty hipoteczne… Kiedy patrzymy na to dzisiaj, wydaje się aż niemożliwe, że wpadła na to zaledwie garstka ludzi. Dowody były wręcz „namacalne”, trzeba było wyłącznie zagłębić się w dane lub na własne oczy zobaczyć domy i osiedla, które stanowiły „zabezpieczenie” hipoteczne zaciągniętych zobowiązań. Zobowiązań nałożonych na ludzi nie mających na ogół choćby minimalnej zdolności kredytowej.

Ponieważ jest to film oparty na faktach, już na początku możemy – przynajmniej częściowo – przewidzieć zakończenie, a obserwując bohaterów wiemy, że postawili na właściwego konia. Mimo to, w miarę zbliżania się do finału, coś sobie uświadamiamy – ich wygrana, ich zysk, oznacza przegraną milionów ludzi. To nie tylko bankructwa banków i funduszy, to także prywatne ludzkie dramaty - bezrobocie, utrata domów i mieszkań, życie na skraju ubóstwa. Uświadamiają to sobie również bohaterowie, którzy będąc wygranymi, stają się niejako grabarzami dotychczas funkcjonującego systemu i zaczynają zastanawiać się nad własną moralnością. No, może nie wszyscy, niektórzy chcą po prostu zarobić.

The Big Short, reż. Adam McKay, wyst. Steve Carell, Christian Bale, Ryan Gosling, Brad Pitt, Marisa Tomei


piątek, 15 stycznia 2016

Córki dancingu, czyli coś, co nie zdarza się w polskim kinie

Kiedy ponad rok temu opowiadał mi o tym filmie Kuba Kijowski, autor świetnych zdjęć do „Córek dancingu”, od razu pomyślałam, że muszę to zobaczyć. Bo czy to możliwe, żeby w polskiej kinematografii powstał tak niesztampowy film, który nie okaże się gniotem?

Marta Mazurek, Kinga Preis i Michalina Olszańska

I od razu mówię, że ten film można albo pokochać, albo znienawidzić. Mnie urzekł. Zaczarował mnie, zupełnie jakbym dała się uwieść  nieziemskim syrenim głosom. A syreny są tu dwie – Srebrna i Złota – i w dodatku potrafią przybrać zupełnie kobiece kształty (poza tym, że brak im partii intymnych, jak u lalki Barbie). Zjawiają się nagle, wyciągnięte z wody przez muzyków występujących w legendarnym stołecznym klubie nocnym Adria, którego kierownik chętnie przyjmuje dwie śliczne, młode dziewczyny, w dodatku pięknie śpiewające i bez zażenowania eksponujące swoje wdzięki. Lecz gdy w grę zaczynają wchodzić pierwsze zauroczenia i namiętności, sytuacja nieco się komplikuje. Syreny szybko przypominają nam, że choć pozornie delikatne i niewinne, w rzeczywistości są przecież… potworami.

Brzmi niewiarygodnie, prawda? A jeśli dodacie do tego przybliżony klimat PRLu z lat 80., Kingę Preis jako główną wokalistkę zespołu Figi i Daktyle, Zygmunta Malanowskiego jako kierownika klubu i Jakuba Gierszała jako basistę oraz mnóstwo śpiewanych kwestii, którymi w dużej mierze porozumiewają się bohaterowie, to wyjdzie nam widowisko, jakich w polskim kinie mało. Tym bardziej, że aranżacje muzyczne oraz wszystkie sceny tańczone i śpiewane są tu bardzo dopracowane, a Preis wokalnie wspina się na wyżyny. Dwie młode aktorki, grające syreny – Michalina Olszańska i Marta Mazurek – wcale jej nie ustępują.

Cała historia płynie sobie naturalnie – dla nikogo pojawienie się syren nie jest specjalnym zaskoczeniem, owszem jest to pewien ewenement dla bywalców klubu, ale raczej traktowany jako dodatkowa atrakcja umilająca wieczór. Im dalej zagłębiamy się w fabułę, tym bardziej abstrakcyjna się ona staje, łącząc zgrabnie elementy baśniowe z rzeczywistymi.  Film tworzy mieszankę musicalu, groteski, czarnej komedii i horroru, co naprawdę w efekcie końcowym daje obraz wyjątkowo oryginalny. Wyobrażam sobie, że ekipa tworząca „Córki dancingu” musiała się przy realizacji dobrze dogadywać, bo efekt końcowy jest bardzo spójny, a nawet najbardziej surrealistyczne wątki stanowią dopasowane fragmenty układanki i tworzą niezwykłą opowieść o miłości, pragnieniach, dojrzewaniu i inicjacji seksualnej.

Debiut Agnieszki Smoczyńskiej nie jest z pewnością filmem dla wszystkich, natknęłam się na komentarze „gniot”, „strata czasu”, „nuda”, dlatego jeśli ktoś nie lubi takich klimatów – proszę nie oglądać. Być może film nie jest wybitnym arcydziełem, ale ma tak nieprzeciętny scenariusz i mnóstwo cudownych smaczków (jak choćby Magdalena Cielecka, która nawet w epizodycznej roli striptizerki potrafi zaczarować), że wszystkim, którzy szukają takich właśnie perełek, gorąco go polecam. I bardzo się cieszę, że „Córki dancingu” pojadą na Festiwal Filmowy Sundance.

"Córki dancingu", reż. Agnieszka Smoczyńska, wyst. Kinga Preis, Marta Mazurek, Michalina Olszańska, Jakub Gierszał, Zygmunt Malanowicz, Andrzej Konopka i in.

czwartek, 7 stycznia 2016

Moje córki krowy

Moje córki krowy - Maria Dębska, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel i Agata Kulesza
Błagam – nie porównujmy tego filmu do „Czułych słówek”! Takie porównanie widziałam niejednokrotnie w sieci, a przecież to, że bohaterki filmu zmagają się z chorobą i cierpieniem bliskich nie czyni go automatycznie podobnym do amerykańskiego wyciskacza łez. Największą zaletą „Moich córek…” jest bowiem pięknie ukazana zwyczajność.

Dwie kobiety, dwie osobowości, dwa skrajnie różne podejścia do życia – oto Marta, gwiazda serialowa, racjonalna, mocno stąpająca po ziemi, choć nie unikająca odrobiny szaleństwa, i Kaśka – wiecznie rozedrgana i rozemocjonowana nauczycielka, kierująca się w życiu raczej sercem niż rozumem. Marta to dobrze sytuowana, niezależna singielka, Kaśka natomiast nigdy nie opuściła rodzinnego domu, mieszka w nim z mężem i synem, przy okazji opiekując się rodzicami. Siostry stają w obliczu choroby jednego, a potem drugiego z rodziców, co zmusi je do podróży w głąb siebie, rozliczeń z przeszłością i odnalezienia się w nowej, bolesnej teraźniejszości.

I choć sytuacja jest niecodzienna – nie każdy wszak mierzy się z jednoczesnym pobytem ukochanych osób w szpitalu – to została ona ukazana w przemyślany i subtelny sposób. Wszystko jest tu bardzo prawdziwe, autentyzm wyziera niemal z każdej sceny – szpital, obojętność lekarzy przemieszana z jednorazowymi gestami serdeczności, zdawkowo udzielane informacje medyczne, czy wreszcie desperackie próby znalezienia alternatywnego sposobu na uzdrowienie. Rodzina jednoczy się w nieszczęściu, by za chwilę zacząć się od siebie oddalać, na światło dzienne wychodzą bowiem od lat kiełkujące pretensje, zazdrość i skrywane nadzieje.

Wiem, że fabuła może brzmieć niezbyt optymistycznie, ale wbrew pozorom film nie jest ani ciężki, ani przygnębiający, wręcz przeciwnie - sporo jest w nim sytuacji tragikomicznych, a niektóre problemy potraktowano z wdziękiem i lekkością. Główny motyw, który przewija się w tej historii, to nieuchronność pewnych procesów, które mogą spotkać każdego, niezależnie od statusu, zawodu i podejścia do życia. Na tym tle obie siostry dokonują osobistych rozrachunków życiowych, udowadniając sobie i nam, że jednak bardzo się kochają i że wyrosły w pełnej miłości rodzinie, choć czasem bywało różnie.

Aktorstwo jest tu wyśmienite, troje genialnych, fantastycznie dobranych aktorów – Agata Kulesza (Marta), Gabriela Muskała (Kaśka) i Marian Dziędziel (Tadeusz Makowski, ojciec) – na pierwszym planie to idealne posunięcie dla tego typu kameralnej opowieści . Do tego kręcący się gdzieś z tyłu, przewijający się w zaledwie kliku scenach Marcin Dorociński, jako gburowaty i fajtłapowaty mąż Kaśki, to już tylko smakowity kąsek na deser.

Piękne kino.

"Moje córki krowy" reż. Kinga Dębska, wyst. Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Maria Dębska, Jeremi Protas, Barbara Kurzaj

               



The Knick - klimatyczny Nowy Jork i życie dawnego szpitala



The Knick
Na kanale Cinemax zakończył się niedawno drugi sezon serialu „The Knick”, jednego z ciekawszych seriali o tematyce medycznej, jakimi w ostatnich latach uraczyli nas producenci. Tym bardziej, że ten właśnie sezon był o wiele lepszy od poprzedniego. Ale może od początku.

„Knick” to skrót od nazwy nowojorskiego szpitala Knickerbocken, w którym toczy się akcja. Mamy początek XX wieku, główną gwiazdą tej placówki jest doktor John Thackery, który za cel stawia sobie wprowadzanie nowatorskich metod i znalezienie rozwiązania na problemy, z którymi do tej pory nie poradziła sobie medycyna. Pracuje w wąskim gronie i niechętnie oddaje skalpel innym lekarzom, zwłaszcza jeśli ma do czynienia z trudnym przypadkiem. Jego najbliższymi współpracownikami są doktor Bertram „Bertie” Chickering – zdolny, ale dość nieśmiały i niepewny siebie - oraz sumienny, lecz bardzo konserwatywny doktor Everett Gallinger.  W szpitalu funkcjonuje także cała galeria rozmaitych osobowości – dwulicowy zarządca szpitala, oszust, hazardzista i dziwkarz, Herman Barrow, córka właściciela – Cornielia Robertson, mądra, wykształcona i niezależna, zwiastująca rychłą emancypację kobiet, Tom Cleary – przewoźnik, kierowca ambulansu, który wietrząc dobry interes zaprzyjaźnia się z siostrą zakonną, Harriet, pomagającą kobietom w potrzebie poprzez… wykonywanie aborcji. Jakby tego było mało, w Knick wkrótce pojawia się pierwszy czarnoskóry lekarz, Algernon Edwards, którego ze względu na kolor skóry trudno zaakceptować nawet najbardziej otwartym umysłom. W każdym odcinku na drugim planie przewijają się nie mniej interesujące postaci, tym bardziej, że Thackery prowadzi nietuzinkowe życie poza szpitalne – lubi spędzać czas w burdelu paląc opium, a jego geniusz związany jest w dużym stopniu z… uzależnieniem od kokainy.  John wikła się też w burzliwy romans z jedną z pielęgniarek, pruderyjną siostrą Elkins, która rozwija przy nim bujne życie erotyczne.

Doktor Edwards, Bertie i siostra Elkins (z prawej)

Pierwszy sezon „The Knick” jest dosyć mroczny, niepokojący, w pewien sposób fascynujący, a pod wieloma względami ponury. Początkowo nie mogłam się od niego oderwać, później zaczął mnie lekko nużyć, ale zakończenie nieco to wynagrodziło – było intrygujące i obiecujące dalszy ciąg. Naprawdę czekałam z niecierpliwością na drugi sezon i nie zawiodłam się. Thackery powraca w jeszcze lepszej formie, a wraz z nim wszystkie znajome postaci i każda z nich rozkwita na swój własny sposób. Więcej jest tu wątków lekkich, wręcz komediowych, więcej dowcipnych dialogów, czarnego humoru, czy nawet elementów groteski. Widać, że twórcy serialu złapali jakby wiatr w żagle i nie bali się rozwinąć niektórych historii w niekonwencjonalny sposób. Czuje się pewną rękę Soderbergha w prowadzeniu aktorów i jego zamiłowanie do dostarczenia widzom dobrej rozrywki, nawet podczas opowiadania o trudnych tematach, takich jak nietolerancja rasowa. Widoczna jest tu także dbałość o szczegóły – scenografia, kostiumy, muzyka tworzą bardzo wiarygodny obraz Nowego Jorku z ubiegłego wieku. Do tego Clive Owen w głównej roli (nominacja do Złotego Globu) i mamy prawdziwy majstersztyk wśród seriali.

Clive Owen jako John Thackery
The Knick S1, S2, reż. Steven Soderbergh, wyst. Clive Owen, Andre Holland, Jeremy Bob, Juliet Rylance, Eve Hewson, Michael Angarno

wtorek, 5 stycznia 2016

Charlie i fabryka czekolady


Kiedyś, w trakcie luźnej rozmowy z moimi przyjaciółkami na temat dzieci, powiedziałam, że chciałabym nauczyć mojego syna szacunku do pieniędzy i do tego co ma: gdzie mieszkać, co jeść, pokój pełen zabawek i wyjazdy na wakacje co najmniej dwa razy do roku. Wydaje mi się, że większość naszych dzieci zupełnie tego nie docenia, przyjmują za pewnik, że życie powinno tak wyglądać i koniec. I chociaż tłukę do głowy niemal codziennie, że wszystko, co mamy zawdzięczamy ciężkiej pracy i że mamy niebywałe szczęście, że tak żyjemy, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moje słowa trafiają gdzieś w próżnię. – Zacznij czytać mu książkę „Charlie i fabryka czekolady” – rzuciła jedna z koleżanek – ja robiłam to co wieczór i poskutkowało.
  
Znacie tę książkę? Nie? W takim razie być może znacie film z Johnnym Deppem w roli zwariowanego Willy’ego Wonki, właściciela najbardziej niezwykłej fabryki czekolady jaka kiedykolwiek powstała. Film jest świetny, ale książka – jeszcze lepsza. Nie wiem, czy jej przesłanie na stałe trafiło do świadomości mojego ośmiolatka, ale warto było to sprawdzić, bo obydwoje daliśmy się wciągnąć panu Wonce. Czytałam tę książkę na głos, a mój syn po 11 rozdziałach krzyczał „jeszcze, jeszcze!”, ja zaś nie miałam argumentu, żeby mu odmówić.

Głównym bohaterem nie jest jednak wcale Willy Wonka (choć w filmie zdecydowanie wysuwa się na pierwszy plan), ale Charlie Bucket – chłopiec pochodzący z bardzo, bardzo ubogiej rodziny. Tak ubogiej, że wszyscy jej członkowie – Charlie, jego rodzice oraz czworo dziadków – mieszkają w jednym maleńkim, rozpadającym się domku. Tata Charliego utrzymuje całą rodzinę, mama zajmuje się domem, a dziadkowie, starzy i schorowani, całe dnie spędzają leżąc w łóżku, jednym, bo tylko to jedno łóżko mają do podziału na całą czwórkę. Charlie zaś chodzi do szkoły, a od wczesnego dzieciństwa towarzyszy mu zapach przepysznej czekolady Williego Wonki, bowiem Charlie mieszka tuż obok fabryki. Chłopiec uwielbia czekoladę, ale nigdy nie może sobie na nią pozwolić, jedynym dniem, kiedy dostaje całą tabliczkę, są jego urodziny – wtedy może delektować się ulubionym przysmakiem przez wiele dni, dzieląc go sobie na małe kawałki. Charlie jest bowiem skromny, dobry i pogodzony ze swoją sytuacją. Wie, że jego rodzice dbają o niego jak mogą, a mimo skromnego życia, chłopiec umie cieszyć się drobnymi rzeczami. I nie przestaje marzyć, a marzenia pomagają mu zapomnieć o głodzie, który dość często nęka rodzinę Charliego. Któregoś dnia Willy Wonka ogłasza konkurs – w tabliczkach swojej słynnej czekolady umieszcza pięć Złotych Talonów, które mają być biletami wstępu do fabryki. Każde dziecko, które znajdzie Talon, będzie mogło przekroczyć próg tej niezwykłej wytwórni słodyczy.

Oczywiście znalezienie Talonu staje się też największym pragnieniem Charliego, tym bardziej, że zbliżają się jego urodziny. Ale czy będzie miał aż tyle szczęścia, żeby w jednej jedynej tabliczce znaleźć wygrany los, podczas gdy inni kupują czekoladę całymi kilogramami, żeby zwiększyć swoje szanse? W prasie zaczynają pojawiać się informacje o kolejnych szczęśliwcach, którzy trafili na Złote Talony… dziwnym trafem wszystkie te dzieciaki są rozpieszczone, krnąbrne i zarozumiałe, czy w takim razie będzie tam jeszcze miejsce dla Charliego?

Nie chciałabym zdradzić całej historii, ale najlepsza zabawa zaczyna się w trakcie wycieczki piątki wygranych do fabryki. Trudno stwierdzić, co jest bardziej fascynujące – sam Willy Wonka, czy jego wynalazki, służące do produkcji wymyślnych słodkości. Roald Dahl napisał tę książkę w latach 60. ubiegłego wieku, ale nadal działa ona na wyobraźnię – czekoladowy wodospad, jadalne rośliny, trawa z miętowego cukru, cukierki o smaku trzydaniowego obiadu, guma, która nigdy nie traci smaku… któż z nas nie chciałby tego zobaczyć na własne oczy i skosztować? Przesłanie tej powieści na szczęście także jest aktualne – skromny chłopiec, który potrafi cieszyć się przez miesiąc jedną tabliczką czekolady okazuje się o wiele lepszy od zarozumiałych, rozpuszczonych dzieciaków, nie umiejących docenić ani miłości i poświęcenia rodziców, ani swojego materialnego statusu. Charlie staje się bohaterem, wybrańcem losu, a jego dobroć i cierpliwość zostają nagrodzone w sposób, o jakim nigdy mu się nawet nie śniło.



Czy ta książka potrafi zmienić myślenie dzieci o dzisiejszej rzeczywistości? Na pewno nie całkowicie i nie na zawsze, ale niewątpliwie pozostaje w pamięci na długo, a jej nietuzinkowi bohaterowie przemawiają do dziecięcej świadomości lepiej niż wszystkie pogadanki. I na pewno warto po nią sięgnąć, a potem, dla zabawy, obejrzeć także i film. Kilka miesięcy temu ukazała się również kontynuacja powieści – „Charlie i wielka szklana winda”, ale o tym kiedy indziej.

Roald Dahl, "Charlie i fabryka czekolady", wyd. Znak emotikon

Roald Dahl, "Charlie i wielka szklana winda", wyd. Znak emotikon