poniedziałek, 27 lutego 2017

Tryumf przez pomyłkę


Tak, już wiemy, że 89. Gala rozdania Oscarów zapisze się w historii ze względu na niewyobrażalną gafę, jaka się podczas niej wydarzyła. I choć bardzo współczuję producentom „La La Landu”, którym niemalże wyrwano statuetki z rąk, to myślę, że wszyscy zniesmaczeni ilością oscarowych nominacji oraz storpedowaniem tegorocznych Złotych Globów przez to marne filmiszcze, oddychają z ulgą.

Miałam nadzieję, że „La La Land” nie pobije rekordów podczas Oscarów i że nagrody w najważniejszych kategoriach powędrują w inne ręce. Tak się częściowo stało, choć sześć nagród, w tym za reżyserię oraz główną rolę kobiecą, to i tak bardzo dużo dla tego banalnego, płytkiego i kompletnie pozbawionego wdzięku obrazu, na dodatek nudnego jak flaki z olejem. W tym filmie tak kompletnie nic się nie dzieje, że po pierwszych kilkunastu minutach miałam ochotę zapaść się w głębię mojego fotela i po prostu spożytkować ten czas na sen, którego ostatnio bardzo mi brakuje. Historia jest… nie, przepraszam, tu w zasadzie nie ma historii, albo jest podobna do tych, jakich już setki pokazało nam kino, ścieżka muzyczna przemyka niezauważona, jakby miała być tłem a nie głównym bohaterem i w efekcie ani jeden fragment nie zostaje w pamięci na dłużej. A dialogi, nawet jak na z zasady lekko przerysowany gatunek, są sztuczne i drażniące. Och tak, kostiumy i scenografia zostały wykonane z niezwykłą precyzją, ale ile można patrzeć na zwiewne sukienki Emmy Stone i stare amerykańskie samochody?

Nie, nie jestem przeciwniczką musicali. I tak, uważam się za romantyczkę (a wszak dla romantyków, według słów Ryana Goslinga z pierwszych momentów filmu, jest właśnie „La La Land”). Lubię też Emmę Stone i Goslinga, a filmy muzyczne wprost uwielbiam – jako dziecko codziennie po powrocie ze szkoły włączałam, wówczas jeszcze na kasetach VHS, „Deszczową piosenkę” na przemian z „Grease” i setki razy gapiłam się z zachwytem na te same sceny. Ale tu nie ma nic – ani fabuły, ani widowiska, ani zapadającej w trzewia muzyki. Pojedyncza scena, na którą warto zwrócić uwagę, nakręcona perfekcyjnie, to taniec na autostradzie, mający miejsce w ciągu pierwszych pięciu minut. Na resztę spuśćmy zasłonę milczenia. Być może faktycznie jest to jedyny  film, który rozbudził Amerykanach tęsknotę za „starą, dobrą Ameryką” i w dobie prezydentury Donalda Trumpa muszą się jakoś pocieszać, ale jeśli będą to robić w taki sposób, to mam nadzieję, że kino w najbliższym czasie nie umrze.

Casey Affleck i Lucas Hedges
Jeśli szukacie natomiast mięsistej, prawdziwej, acz niełatwej historii wśród tegorocznych zwycięzców, sięgnijcie po „Manchester by the Sea” z Caseyem Affleckiem, nagrodzonym za pierwszoplanową rolę męską. Affleck gra tu poturbowanego przez los faceta, który musi z dnia na dzień porzucić marną posadę dozorcy i wrócić do rodzinnego miasteczka z powodu śmierci brata. Tam czeka na niego niepełnoletni, opuszczony bratanek oraz wspomnienia tak dramatyczne, że nawet po latach nie do udźwignięcia. Powoli, kawałek po kawałku, odkrywamy tragiczne wydarzenia z życia Lee Chandlera i jego najbliższych i zaczynamy rozumieć pustkę, która wypala mu duszę i serce. I choć głównego bohatera trudno polubić, a jego nieprzystępność ciąży na wszystkim, do czego się dotknie, historia rodzinny Chandlerów porusza do głębi i nie opuszcza jeszcze przez długi czas po zakończeniu filmu. Nie to, co stepujący, niedoceniony muzyk…

Zaskoczona jestem małą liczbą nagród dla „Przełęczy ocalonych” Mela Gibsona – to jedna z tych patetycznych opowieści, które przecież Amerykanie uwielbiają i wydawałoby się, że ten film ma dosłownie wszystko, by zgarnąć którąś z ważniejszych statuetek, nie tylko w kategoriach technicznych. Jest tu i II wojna światowa i wybitny bohater, którego heroizm nikogo nie pozostawia obojętnym, i wielkie widowisko, a w dodatku historia ta wydarzyła się naprawdę. Nie jest to do końca moja estetyka – film jest bardzo brutalny, a okrucieństwo wojny pokazano niezwykle naturalistycznie, z wiernym oddaniem szczegółów jednej z najkrwawszych bitew w historii XX wieku. A jednak nie wystarczyło to na więcej niż Oscary za najlepszy montaż i efekty dźwiękowe. Jedną, jedyną techniczną nagrodę zdobył także nominowany w ośmiu kategoriach „Nowy początek” –  oryginalny film science-fiction. Ale być może jest to właśnie „tylko” film sci-fi i nic więcej, przyznam, że choć doceniam nowatorskość tej historii i sposób jej prowadzenia - skondensowane napięcie, dawkowane powoli, w małych porcjach - to nie dostrzegłam w tym filmie niczego wybitnego.

Tym bardziej się cieszę, że wciąż mam przed sobą obejrzenie kilku zaległych filmów spośród tegorocznych zwycięzców. Czeka na mnie między innymi „Moonlight”, który namieszał najwięcej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz